Imię konia: Lucy
Jeździec: Friday
Trener: Ruska
Dyscyplina: skoki (L)
Miejsce: kryta hala
Wystąpili: Avery
Dzisiejszy dzień nie prezentował się szczególnie ładnie. Padał deszcz, słońca nawet nie było widać, a wiatr chyba się wściekł, bo bujał drzewami tak, jakby zaraz miał wyciągnąć je z ziemi. Dopiłam ciepłą herbatę i odłożyłam gazetę. Czas ruszyć się na trening...
Kiedy w holu zakładałam kurtkę, z góry zszedł Avery.
- Gdzie lecisz? - zapytał, przytulając mnie.
- Wezmę Lucy na jazdę... Obydwie przypomnimy sobie co i jak.
- Przypomnimy? Będziesz skakać?
- Taki jest plan.
- Woow, brawo, mała! Ale nie będę mógł popatrzeć jak zlatujesz... - ciężko westchnął. - Muszę jechać do miasta coś załatwić.
- To nawet lepiej... Wyswobodziłam się z objęć, co wcale nie było takie proste, po czym wyszłam z domu. Jeśli nie zwieje mnie po drodze, będę to mogła uznać za sukces. Jakoś dostałam się do stajni i zamknęłam za sobą drzwi. W środku było całkiem ciepło. Koniska zwróciły na mnie uwagę i dopominały się głaskania, ale umówiłam się z Ruską na konkretną godzinę i byłam już troszkę spóźniona, więc od razu udałam się do boksu Lucy.
Klacz przywitała mnie cichym rżeniem. Podałam jej cukierka, którego miałam w kieszeni bryczesów i odwróciłam się, słysząc, że ktoś czai się w boksie naprzeciwko – u Remember.
- No w końcu się jaśnie pani zjawiła – mruknęła Rus, wychodząc na korytarz.
- Przepraszam... coś mnie zatrzymało.
- No dobra, dobra. Przyniosę już sprzęcik, coby było szybciej.
- Ok, dziękuję, tylko weź mi jakieś takie wygodne siodło.
- Bo wzięłabym najtwardsze. - Wytknęła język i poszła do siodlarni, podczas gdy ja zajęłam się czyszczeniem klaczki.
Jak zwykle był to prawdziwy bój. Wierciła się i złościła, a żebym podniosła jej kopyta, musiałam cyrkować jak z mało którym koniem. Jednak w końcu udało nam się dojść do porozumienia i względnie czysty konik dostał nagrodę. Wróciła Ruska, niosąc czarne siodło, ogłowie, jasnoróżowy czaprak, podkładkę i ochraniacze.
- Serio? - zapytałam, z powątpiewaniem zerkając na ten strojny czapraczek.
- Wybrałam specjalnie dla ciebie. No już! Ubieraj!
Westchnęłam i zabrałam się do roboty. Lucy nie bardzo chciała współpracować, no ale wkrótce była gotowa do jazdy. Wyprowadziłyśmy ją na korytarz, po czym niespiesznie udałyśmy się na halę.
Poustawialiśmy już z chłopakami przeszkody, także mamy wszystko gotowe.
No tak, przeszkody już czekały... Podciągnęłam popręg i wsiadłam. Lucy trochę się wierciła, ale gdy ruszyłyśmy stępem na jakiś czas darowała sobie wygłupy. Prowadziłam ją głównie łydkami, wodze były dość luźne. Manewrowałyśmy między przeszkodami, zaznajamiając się z otoczeniem. Trochę mocniej docisnęłam łydki i lekko ją wypchnęła, by trochę przyspieszyła. Zaczynałyśmy się wlec, a to nie ładnie. Klacz nie próbowała się buntować i wydłużyła krok. Tam gdzie się dało robiłyśmy sobie wolty i półwolty. Pilnowałam tempa i starałam się ją jak najlepiej rozgrzać. Zauważyłam też 5 drągów ułożonych na końcu hali, więc przejechałyśmy je sobie po kilka razy. Za pierwszym podejściem mocno pukała kopytami o drewniane belki, ale później mocniej ją zmotywowałam i przejeżdżała je jak trzeba. Widząc przeszkody była chętna do pracy i bardzo starała się pozostać grzeczną tak długo, jak tylko było to dla niej możliwe. Poklepałam ją po ładnie wykonanej serpentynie, gdzie ładnie wyginała się podczas wyjeżdżania „brzuszkaów” figury. Przez kilka munut robiłyśmy przeróżne ćwiczenia w stępie. Było dużo przekątnych i wolt, ale doszły także zatrzymania, cofania oraz zwroty. Lucy zaczynała się niecierpliwić, dlatego wychodziło jej to średnio, ale kiedy zrozumiała, że bez tego nie pójdziemy dalej – włożyła nieco więcej wysiłku i jakoś to szło.
Przygotowałam ją do zakłusowania, a w odpowiednim momencie dałam jasne sygnały, dzięki czemu klacz w miarę płynnie przeszła do szybszego chodu. Przejechałyśmy jedno pełne okrążenie, a potem zmieniłyśmy kierunek poprzez przekątną (na której znacznie przyspieszyłyśmy), po czym przez jakieś 2 minuty kłusowałyśmy na drugą stronę. Później zaczęłam wymagać od niej zebrania się. Pracowałyśmy na woltach i półwoltach oraz wszelakich figurach, które mają w sobie sporo zakrętów. Lucy powoli odpuszczała aż w końcu ładnie opuściła główkę, ustawiła się jak trzeba, pracowała zadem. Kiedy pierwszy raz się z nią spotkałam pomyślałam, że taka z niej zakapiora, że nie dam sobie z nią rady, ale zdążyłyśmy się już zaprzyjaźnić i chyba traktowała mnie ulgowo.
Chciałam ją jak najlepiej rozprężyć, dlatego cały czas ciężko pracowałyśmy i nie ociągałyśmy się. Jechałyśmy równym, żwawym tempem i dbałyśmy o to, by poruszać się w poprawnym ustawieniu.
Po kilku długich minutach Ruska przedstawiła nam malutkiego krzyżaka, którego kazała przeskoczyć z kłusa. Lucy – dzięki Bogu – nie rwała do przodu tak jak niektóre konie. Musiałam ją nawet pchać, byleby tylko nabrać jakiegoś konkretniejszego tempa. Mocno ścisnęłam ją łydkami, pochyliłam się i hop! Lusia bez problemu i absolutnie żadnego wysiłku poradziła sobie z tą 20 cm. Przeszkodą.
- Nie kładź się tak na niej, to nie kanapa, kochanie – skomentowała Rus, kręcąc głową.
Wywróciłam oczami i pokłusowałam dalej.
- Ta stacjonata też jest niska, skoczcie z kłusika.
W porządku. Żwawo potruchtałyśmy w kierunku rzeczonej stacjonaty i powtórzyłyśmy manewr. Udało się, bo dla klaczki to nie było żadne wyzwanie. Taka zabawa, cobym przypomniała sobie o co chodziło w tych całych skokach. Chyba nie zaprezentowałam się najgorzej, Rus nie powiedziała ani słowa. Zamiast tego gestem kazała nam jechać po pierwszym śladzie.
Po dwóch okrążeniach zmiana kierunku i to samo na drugą stronę. Rus kazała nam skoczyć to samo, co wcześniej, ale w odwrotnej kolejności. Klacz chętnie wybiła się zarówno przed pierwszą jak i druga przeszkodą. Nie miała żadnych „ale” - wszystko grało.
- Dobra, dziewczyny – galop!
Lucy już na same te słowa poderwała się do biegu, ale zwolniłam ją. Przez tą akcję rozproszyła się, stała się nerwowa i chwilę zajęło mi ogarnięcie jej. Uspokoiłam ją, zrobiłam przejście do stępa, potem do kłusa i dopiero po kilkunastu sekundach, kiedy miałam ją już pod kontrolą, zagalopowałyśmy w narożniku. Myślałam, że znowu wystrzeli przed siebie, a ja zajmę się walką o przetrwanie, ale o dziwo było spokojnie i bez niespodzianek. Przejechałyśmy całe okrążenia, a potem zostałam z nią na wolcie. Ładnie się rozluźniła i robiła wszystko, o co ją poprosiłam. Na dużej ósemce przez chwilę ćwiczyłyśmy lotne zmiany nogi, ale wychodziły bez zarzutu, więc szybko przeszłyśmy do galopu na drugą nogę. Lusia na długich ścianach się rozpędzała, ale jednak czułam, że nad nią względnie panuję.
- Skocz oksera i dwie stacjonaty. Niskie są – powiedziała Rus, wskazując palcem o jakie przeszkody jej chodzi.
Wyliczyłam sobie odpowiedni najazd. Skierowałyśmy się prosto na przeszkodę, Lucy była do niej nastawiona pozytywnie, więc jak także zachowałam optymistyczne myślenie. Pilnowałam by nie uciekła na bok, lekko przyciskałam łydki, a w odpowiednim momencie dodałam mocniejszy impuls.
- Bardzo ładnie! Tylko wiesz, postaraj się trochę bardziej ją zmobilizować.
- Okej, spróbuję – odkrzyknęłam w drodze do szeregu.
Zgodnie z sugestią użyłam mocniejszych sygnałów. Lusia szła żwawiej, wybiła się z większą siłą, zgodnie z komentarzem, jaki usłyszałam po pokonaniu obydwu przeszkód miała też „spory zapasik”.
Zostałyśmy nakierowane na półmetrową przeszkodę, której jeden drąg ułożony był poziomo, a drugi tak, jakby tworzył połowę krzyżaka. Galopem najechałyśmy na tę konstrukcję, a tuż przed nią mocno zadziałałam łydkami i dosiadem, dzięki czemu Lucy po raz kolejny zaprezentowała się od najlepszej strony.
- No i super! Pokłusuj sobie, a ja podwyższę belki...
Nie byłam co do tego taka pewna, ale w sumie... raz kozie śmierć. Ruska zwiększyła wysokość wszystkich przeszkód maksymalnie o 10 cm, twierdząc, że jak na pierwszy raz to nam wystarczy. Byłam z nią całkowicie zgodna. Chwilę dreptałyśmy na luźniejszych wodzach, ale laba wkrótce się skończyła i trzeba było na nowo wziąć się do roboty. Delikatnie ją zebrałam, a po chwili zagalopowałyśmy w narożniku.
- Ładne przejście – napomniała Rus.
Przejechałyśmy jedno pełne okrążenie, potem wykonałyśmy dużą ósemką z lotną zmianą nogi i w drugą stronę po całości pojeździłyśmy przez jakąś minutkę. Pytająco popatrzyłam na Ruskę, której wzrok utkwiony był w wyświetlaczy komórki.
- Ej, pani trener! - krzyknęłam, manewrując w galopie między przeszkodami.
Spojrzała na mnie trochę nieobecnym wzrokiem, ale szybko wróciła do rzeczywistości i rozejrzała się po parkurze.
- Eee... No więc skoczcie sobie tak... okser, doublebarre, szereg, okser, stacjonata.
Skinęłam głową i troszkę pogoniłam Lucy, bo ta już prawie zwolniła do kłusa. Wybrałam najdogodniejszą drogę dojazdu i śmielej, niż sama bym się tego po sobie spodziewała, nakierowałam konia na przeszkodę, przed którą dałam jasny i pewny impuls. Klacz nie miała powodu by wyłamać, więc skoczyłyśmy na czysto. Tak samo było przy następnej przeszkodzie. Właściwie trzecia poszła nam równie dobrze, jednak nie cały szereg udał się w 100 procentach... Jakoś tak koń mi zgasł, ja już widziałam siebie na ziemi, na szczęście Lucy wykazała się większym rozumem i w ostatniej chwili wybiła się nad dragami. Skoczyła krzywo, a ja w locie zgubiłam strzemiona. Jakoś wyratowałam się przed upadkiem, a zaraz potem zwolniłam.
- Trzeba ją pilnować cały czas. To, że skoczyła przez połowę szeregu, nie znaczy, że można odpuścić. Poprawiaj!
- Niee, ja już nie chcę...
- Dawaj, Fri. Wierze w ciebie. Będzie dobrze.
Trochę zrezygnowana poprawiłam się w siodle i zagalopowałam ze stępa. Lucy po tej akcji stała się trochę bardziej nerwowa, zaczęła mi wyrywać wodze i machać głową. Kilka wolt i półparada pomogły, więc już spokojniej najechałyśmy na szereg. Cały czas powtarzałam sobie, żeby dociskać te głupie łydki. No i docisnęłam! Lucy latała aż miło! Ponoć składała nóżki jak rasowy skoczek i w tym samym stylu wyciągała przed siebie głowę. Nie zatrzymując się kontynuowałyśmy parkur, najeżdżając na okserka. Był trochę niefortunnie usytuowany, ciężko było wymierzyć tak, by skoczyć przez środek. Nie wyszło nam idealnie, jednak obyło się bez większych błędów. Musiałyśmy wykonać ostry zakręt, by wyrobić się do stacjonaty. Lusia była w tym niezła, więc bez problemu poradziła sobie z zadaniem. Po raz kolejny i już ostatni, odbiła się od ziemi.
- Super wam poszło! - Ruska promiennie się uśmiechnęła, zabierając ze stojaka swoją kurtkę. - To ja już będę leciała, a wy się rozluźniajcie. Paaa...
- Na razie. - Odwzajemniłam uśmiech, klepiąc moją kochaną gniadoszkę. - Spisałaś się – powiedziałam do niej szeptem. - Jesteś najlepszym skoczkiem na świecie.
Naturalnie podzielała to zdanie. Pokiwała głową, wyciągając ode mnie spory kawał wodzy. Złapałam jedynie za sprzączkę i kierując nią łydkami spędziłam na hali jakieś dziesięć minut. Trochę pokłusowałyśmy, ale głównie był stęp i jakieś prościutkie figury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz