8 lutego 2015

TRENING UJEŻDŻENIOWY

Imię konia: Raspenta GP
Jeździec: Ruska
Dyscyplina: ujeżdżenie
Miejsce: kryta hala
Wystąpili: Emilie, Friday & My Best Frend, Valentine

Wczesnym przedpołudniem weszłam do stajni w doskonałym humorze i z kilkoma marchewkami w dłoniach. Większość koni beztrosko bawiła się w śniegu na padokach i pastwiskach, więc starczyło mi przysmaków dla wszystkich rumaków, które z jakichś powodów musiały pozostać tego dnia w stajni.
- Cześć, Aspen – powiedziałam, podchodząc do klaczy i ofiarowując jej marchew.
Głaskając ją po czole wpadłam na świetny pomysł! Zrobimy sobie trening ujeżdżeniowy! Dumna z siebie popędziłam do siodlarni by wybrać sprzęt. Tak jak czarne siodło i tego samego koloru, zwykłe ogłowie zabrałam natychmiast, tak nad czaprakiem i owijkami musiałam się przez chwilę zastanowić. Ostatecznie zdecydowałam się na jasnofioletowy czapraczek i takie też bandaże po czym podniosłam jeszcze skrzynkę ze szczotkami i wróciłam do klaczy, która wesoło zarżała.
Zaczęłam dokładnie czyścić konia, kiedy do stajni weszła Emilie.
- Hej! - powiedziałam pogodnie, a dziewczyna przystanęła i uśmiechnęła się. Po chwili pogłaskała Aspen po nosie.
- Szukam Valentine, widziałaś ją może?
- No nie bardzo... - zamyśliłam się. - Ale najpewniej kręci się w pobliżu.
Szatynka skinęła głową i udała się na poszukiwania.
Sprawnie wyszczotkowałam karuskę, a potem obleciałam kopystką każdą nogę, by z zadowoleniem stwierdzić, że mogę już zakładać sprzęt. Klacz cały czas stała niemal bez ruchu i cierpliwie oglądała korytarz. Kiedy podpięłam popręg, a potem jeszcze podgardle, wyprowadziłam ją z boksu i skierowałam się na halę.
Nie była pusta. Friday kłusowała na My Best, co było właściwie rzeczą dość zastanawiającą, bo te dwie raczej nigdy nie były przyjaciółkami. Wsiadłam na konia i chwilę przyglądałam się parze.
- Ekhm, nie przeszkadzam?... - zapytałam, uprzednio odchrząkając, czym zwróciłam na siebie uwagę Fri.
- Kończymy – mruknęła bojowo.
Wolałam nie wchodzić jej w drogę i zajęłam się rozstępowywaniem klaczy możliwie jak najdalej. Aspen nie miała co do tego wątpliwości, Best nie wydała się jej nazbyt przyjazna.
Delikatnie skróciłam wodze i nieco popędziłam klacz, by ta przypadkiem nie zasnęła podczas drugiego okrążenia. Zmieniłyśmy kierunek, robiłyśmy mnóstwo przeróżnych ćwiczeń, aby dobrze się rozgrzać i porozciągać. Królowały wolty i serpentyny, ale nie obce okazały się nam także zwroty, cofania i ustępowania od łydki. Klaczka łatwo się dekoncentrowała, ale szybko wracała do siebie. Musiałam być czujna.
Pracowała naprawdę fajnie. Kiedy akurat szła skupiona była niczym anioł i ujeżdżeniowe objawienie roku – posłuszna, elastyczna, wrażliwa... Ale wystarczył jeden niepożądany dźwięk, albo gwałtowny ruch koleżanki aby Aspen całkowicie wyszła w rytmu i pogubiła się. Musiałam tam być i pilnować by po każdym takim akcie przypominać jej co właśnie robiłyśmy i kierować ją na właściwą drogę. Jeśli reagowałam szybko, nie wyglądało to nawet źle, ale kiedy zamyślałam się nad czymś i zadziałałam o dwie sekundy później – praktycznie wracałyśmy do punktu wyjścia. No ale nic, nauczy się, jest młoda.
Wypchnęłam klacz do kłusa. To było ładne przejście i byłabym zupełnie zadowolona, gdyby nie Best, która dziko wierzgnęła kilka metrów dalej, powodując, że moja kara ślicznotka przystanęła osłupiała bliskością kopyt koleżanki. Westchnęłam i nie poddając się, zadziałałam pomocami w odpowiedni sposób, w efekcie zakłusowałyśmy ponownie.
Starałam się trzymać tak daleko od My Best jak było to dopuszczalne, ale zadanie utrudniały szaleńcze zapędy klaczy, która zdawała się zajmować całą dostępną przestrzeń.
Skupiłam się na moim koniu. Aspen ładnie się składała i pracowała zadem. W rzeczy samej miała właśnie „dobry moment”. Wykorzystałam to do zrobienia ciągu. Pilnowałam by klacz poruszała się jak należy i byłam gotowa korygować błędy, jednak takowe nie wystąpiły. Poklepałam ją po szyi i uśmiechnęłam się, wracając na pierwszy ślad. W tej chwili Friday zwolniła swoją klacz do stępa i pogłaskała ją, a potem otarła ręką spocone czoło. Zaśmiałam się w duchu. Co też skłoniło moją drogą przyjaciółkę do jazdy na Besty?
Przestałam o tym myśleć, gdy Aspen znów straciła rytm. Docisnęłam łydki i wróciłyśmy do odpowiedniego taktu. W międzyczasie robiłyśmy też jakieś woltki i moje ulubione serpentyny.
Przez dobrych kilka minut ćwiczyłyśmy także zatrzymania z kłusa i ruszenie kłusem z zatrzymania. Aspen radziła sobie raz lepiej raz gorzej, ale zdecydowanie reprezentowała pewien poziom. Byłam z niej zadowolona i nie omieszkałam jej tego okazywać na pomocą słów i głaskania/klepania. Dzięki temu miała świetny humor i wręcz paliła się do pracy.
Po raz kolejny spróbowałyśmy ustępowania, ale nie wyszło tak dobrze jak wcześniej - wszystko dzięki klaczy buntującej się w drugiej połowie hali. My Best i Friday opuściły budynek dopiero po pięciu minutach zażartej walki samic alfa. Wtedy mogłyśmy się skupić na dopracowywaniu naszych nieco koślawych chodów bocznych. W ciszy i spokoju Aspen radziła sobie o niebo lepiej i zmiana w jej zachowaniu była bardzo widoczna. Prawie cały czas skupiała się na powierzonych zadaniach i nie traciła tempa co było bardzo ważne. Poklepałam ją po dobrze wykonanym ciągu i dałam jej chwilę luzu przed galopem.
Delikatnie ją zebrałam i wypchnęłam do szybszego chodu. Przejście było mało energiczne, ale raczej w porządku pod względem estetycznym. Przegalopowałyśmy pełne okrążenie, a potem zostałyśmy na połówce hali. Aspen od razu ładnie się wygięła, więc właściwie nie miałam tam nic do roboty. Pozwoliłam jej talentowi błyszczeć, a potem zmieniłyśmy kierunek poprzez całkiem udaną lotną i po pokonaniu jednego małego okrążenia, wjechałyśmy sobie na pierwszy ślad.
Po chwili patatajania przyszedł czas na jakieś woltki. Kilka razy zmieniałyśmy także kierunki, ale jej lotne były naprawdę w porządku, więc odpuściłam. Właściwie wydawało mi się, że ta resztka energii, która siedziała w niej jeszcze na początku jazdy teraz jakoś uleciała. Pomyślałam, że klacz nie czuje się najlepiej, chociaż nie zdradzała żadnych objawów... Może po prostu się nie wyspała?
Tak czy siak nie miałam serca dalej jej katować widząc jak ciągle zwalnia. Przeszłyśmy do kłusa, dałam klaczy luźniejsze wodze i obserwowałam jak z rozkoszą wyciąga głowę i parska. Wkrótce zwolniłyśmy do stępa i przez jakiś czas kręciłyśmy się po hali.
Zsiadłam i otworzyłam wrota, by wprowadzić ją z powrotem do stajni. Przywitane pojedynczymi parsknięciami koni weszłyśmy do odpowiedniego boksu, gdzie zdjęłam sprzęt i odwiesiłam na stelaż. Potem przyjrzałam się karej, która wydawała się być zmęczona bardziej niż powinna.
- Co z nią? Tak ją wymęczyłaś? - Fri podeszła do nas i oparła się o drzwi, za nią przylazł Avery.
- Nie wiem co z nią – odparłam cicho. - Ale coś na pewno – dodałam po chwili, wzdychając i ucałowałam kłacz w pyszczek.
Zamknęłam za sobą boks i odniosłam ekwipunek do siodlarni, gdzie na jednej ze skrzyń siedziała Valentine, czytając komiks.
- Em cię szukała.
- Nadal szuka. - Uśmiechnęła się szelmowsko, nie odrywając spojrzenia od kolorowych stron.

Wzruszyłam ramionami i udałam się do kuchenki, by znaleźć numer do naszego weterynarza, jakoś tam spokrewnionego z Friday. Brat ojca ciotki, syn babki stryjecznego dziadka...? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz