Imię konia: Raspenta GP
Jeździec: Ruska
Dyscyplina: ujeżdżenie
Miejsce: kryta hala
Wystąpili: Emilie, Friday & My Best Frend, Valentine
Wczesnym
przedpołudniem weszłam do stajni w doskonałym humorze i z kilkoma
marchewkami w dłoniach. Większość koni beztrosko bawiła się w
śniegu na padokach i pastwiskach, więc starczyło mi przysmaków
dla wszystkich rumaków, które z jakichś powodów
musiały pozostać tego dnia w stajni.
- Cześć,
Aspen – powiedziałam, podchodząc do klaczy i ofiarowując jej
marchew.
Głaskając
ją po czole wpadłam na świetny pomysł! Zrobimy sobie trening
ujeżdżeniowy! Dumna z siebie popędziłam do siodlarni by wybrać
sprzęt. Tak jak czarne siodło i tego samego koloru, zwykłe ogłowie
zabrałam natychmiast, tak nad czaprakiem i owijkami musiałam się
przez chwilę zastanowić. Ostatecznie zdecydowałam się na
jasnofioletowy czapraczek i takie też bandaże po czym podniosłam
jeszcze skrzynkę ze szczotkami i wróciłam do klaczy, która
wesoło zarżała.
Zaczęłam
dokładnie czyścić konia, kiedy do stajni weszła Emilie.
- Hej!
- powiedziałam pogodnie, a dziewczyna przystanęła i uśmiechnęła
się. Po chwili pogłaskała Aspen po nosie.
- Szukam
Valentine, widziałaś ją może?
- No
nie bardzo... - zamyśliłam się. - Ale najpewniej kręci się w
pobliżu.
Szatynka
skinęła głową i udała się na poszukiwania.
Sprawnie
wyszczotkowałam karuskę, a potem obleciałam kopystką każdą
nogę, by z zadowoleniem stwierdzić, że mogę już zakładać
sprzęt. Klacz cały czas stała niemal bez ruchu i cierpliwie
oglądała korytarz. Kiedy podpięłam popręg, a potem jeszcze
podgardle, wyprowadziłam ją z boksu i skierowałam się na halę.
Nie
była pusta. Friday kłusowała na My Best, co było właściwie
rzeczą dość zastanawiającą, bo te dwie raczej nigdy nie były
przyjaciółkami. Wsiadłam na konia i chwilę przyglądałam
się parze.
- Ekhm,
nie przeszkadzam?... - zapytałam, uprzednio odchrząkając, czym
zwróciłam na siebie uwagę Fri.
- Kończymy
– mruknęła bojowo.
Wolałam
nie wchodzić jej w drogę i zajęłam się rozstępowywaniem klaczy
możliwie jak najdalej. Aspen nie miała co do tego wątpliwości,
Best nie wydała się jej nazbyt przyjazna.
Delikatnie
skróciłam wodze i nieco popędziłam klacz, by ta przypadkiem
nie zasnęła podczas drugiego okrążenia. Zmieniłyśmy kierunek,
robiłyśmy mnóstwo przeróżnych ćwiczeń, aby dobrze
się rozgrzać i porozciągać. Królowały wolty i serpentyny,
ale nie obce okazały się nam także zwroty, cofania i ustępowania
od łydki. Klaczka łatwo się dekoncentrowała, ale szybko wracała
do siebie. Musiałam być czujna.
Pracowała
naprawdę fajnie. Kiedy akurat szła skupiona była niczym anioł i
ujeżdżeniowe objawienie roku – posłuszna, elastyczna,
wrażliwa... Ale wystarczył jeden niepożądany dźwięk, albo
gwałtowny ruch koleżanki aby Aspen całkowicie wyszła w rytmu i
pogubiła się. Musiałam tam być i pilnować by po każdym takim
akcie przypominać jej co właśnie robiłyśmy i kierować ją na
właściwą drogę. Jeśli reagowałam szybko, nie wyglądało to
nawet źle, ale kiedy zamyślałam się nad czymś i zadziałałam o
dwie sekundy później – praktycznie wracałyśmy do punktu
wyjścia. No ale nic, nauczy się, jest młoda.
Wypchnęłam
klacz do kłusa. To było ładne przejście i byłabym zupełnie
zadowolona, gdyby nie Best, która dziko wierzgnęła kilka
metrów dalej, powodując, że moja kara ślicznotka
przystanęła osłupiała bliskością kopyt koleżanki. Westchnęłam
i nie poddając się, zadziałałam pomocami w odpowiedni sposób,
w efekcie zakłusowałyśmy ponownie.
Starałam
się trzymać tak daleko od My Best jak było to dopuszczalne, ale
zadanie utrudniały szaleńcze zapędy klaczy, która zdawała
się zajmować całą dostępną przestrzeń.
Skupiłam
się na moim koniu. Aspen ładnie się składała i pracowała zadem.
W rzeczy samej miała właśnie „dobry moment”. Wykorzystałam to
do zrobienia ciągu. Pilnowałam by klacz poruszała się jak należy
i byłam gotowa korygować błędy, jednak takowe nie wystąpiły.
Poklepałam ją po szyi i uśmiechnęłam się, wracając na pierwszy
ślad. W tej chwili Friday zwolniła swoją klacz do stępa i
pogłaskała ją, a potem otarła ręką spocone czoło. Zaśmiałam
się w duchu. Co też skłoniło moją drogą przyjaciółkę
do jazdy na Besty?
Przestałam
o tym myśleć, gdy Aspen znów straciła rytm. Docisnęłam
łydki i wróciłyśmy do odpowiedniego taktu. W międzyczasie
robiłyśmy też jakieś woltki i moje ulubione serpentyny.
Przez
dobrych kilka minut ćwiczyłyśmy także zatrzymania z kłusa i
ruszenie kłusem z zatrzymania. Aspen radziła sobie raz lepiej raz
gorzej, ale zdecydowanie reprezentowała pewien poziom. Byłam z niej
zadowolona i nie omieszkałam jej tego okazywać na pomocą słów
i głaskania/klepania. Dzięki temu miała świetny humor i wręcz
paliła się do pracy.
Po
raz kolejny spróbowałyśmy ustępowania, ale nie wyszło tak
dobrze jak wcześniej - wszystko dzięki klaczy buntującej się w
drugiej połowie hali. My Best i Friday opuściły budynek dopiero po
pięciu minutach zażartej walki samic alfa. Wtedy mogłyśmy się
skupić na dopracowywaniu naszych nieco koślawych chodów
bocznych. W ciszy i spokoju Aspen radziła sobie o niebo lepiej i
zmiana w jej zachowaniu była bardzo widoczna. Prawie cały czas
skupiała się na powierzonych zadaniach i nie traciła tempa co było
bardzo ważne. Poklepałam ją po dobrze wykonanym ciągu i dałam
jej chwilę luzu przed galopem.
Delikatnie
ją zebrałam i wypchnęłam do szybszego chodu. Przejście było
mało energiczne, ale raczej w porządku pod względem estetycznym.
Przegalopowałyśmy pełne okrążenie, a potem zostałyśmy na
połówce hali. Aspen od razu ładnie się wygięła, więc
właściwie nie miałam tam nic do roboty. Pozwoliłam jej talentowi
błyszczeć, a potem zmieniłyśmy kierunek poprzez całkiem udaną
lotną i po pokonaniu jednego małego okrążenia, wjechałyśmy
sobie na pierwszy ślad.
Po
chwili patatajania przyszedł czas na jakieś woltki. Kilka razy
zmieniałyśmy także kierunki, ale jej lotne były naprawdę w
porządku, więc odpuściłam. Właściwie wydawało mi się, że ta
resztka energii, która siedziała w niej jeszcze na początku
jazdy teraz jakoś uleciała. Pomyślałam, że klacz nie czuje się
najlepiej, chociaż nie zdradzała żadnych objawów... Może
po prostu się nie wyspała?
Tak
czy siak nie miałam serca dalej jej katować widząc jak ciągle
zwalnia. Przeszłyśmy do kłusa, dałam klaczy luźniejsze wodze i
obserwowałam jak z rozkoszą wyciąga głowę i parska. Wkrótce
zwolniłyśmy do stępa i przez jakiś czas kręciłyśmy się po
hali.
Zsiadłam
i otworzyłam wrota, by wprowadzić ją z powrotem do stajni.
Przywitane pojedynczymi parsknięciami koni weszłyśmy do
odpowiedniego boksu, gdzie zdjęłam sprzęt i odwiesiłam na stelaż.
Potem przyjrzałam się karej, która wydawała się być
zmęczona bardziej niż powinna.
- Co
z nią? Tak ją wymęczyłaś? - Fri podeszła do nas i oparła się
o drzwi, za nią przylazł Avery.
- Nie
wiem co z nią – odparłam cicho. - Ale coś na pewno – dodałam
po chwili, wzdychając i ucałowałam kłacz w pyszczek.
Zamknęłam
za sobą boks i odniosłam ekwipunek do siodlarni, gdzie na jednej ze
skrzyń siedziała Valentine, czytając komiks.
- Em
cię szukała.
- Nadal
szuka. - Uśmiechnęła się szelmowsko, nie odrywając spojrzenia
od kolorowych stron.
Wzruszyłam
ramionami i udałam się do kuchenki, by znaleźć numer do naszego
weterynarza, jakoś tam spokrewnionego z Friday. Brat ojca ciotki,
syn babki stryjecznego dziadka...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz