Haha, u nas w stajni w Walentynki wszyscy płaczą... ;D
Jeny... to w ogóle wyszło tak dziwnie... Może lepiej tego nie czytajcie, co? Ale dodaje, bo jednak męczyłam się od wczoraj, a i pewnie informacje kluczowe dla "fabuły" się tutaj znalazły. Dzięki Milandres za wsparcie ;P
Każdy poranek jest
trudny, bo jednak w końcu trzeba zwlec się z łóżka.
Niezależnie od tego czy była to godzina 6, czy 12 – ja i tak
wolałam zostać pod ciepłą kołderką. Jednak tym razem całe to
wstawanie okazało się milsze iż zazwyczaj z powodu małego,
udekorowanego kokardą pudełeczka leżącego na poduszce obok.
Uśmiechnęłam się i natychmiast odpakowałam prezent. Po chwili
miałam już w łapkach małą karteczkę od Raya z napisem: „Dzień
dobry, śpiochu :) Wracam po południu i przywiozę fajne filmy.
Kocham Cię”. Na dole znajdowało się koślawo narysowane
serduszko.
Wzięłam prysznic i
założyłam jakieś ubrania rozwalone na krześle, po czym zeszłam
na dół jeszcze z mokrymi włosami. Zerknęłam na zegar w
kuchni, który wskazywał 10:49 i przywitałam się z Vienne.
Dziewczyna siedziała przy stole z książką kucharską.
- Czego szukasz?
- Hmm, inspiracji na
kolację... - odparła cicho.
- Czyli planujesz
coś...? - popatrzyłam na nią podejrzliwie, siadając naprzeciwko.
- Po prostu chcemy
zjeść coś dobrego, później w coś pogramy, no nie wiem...
- No ale jakie „zjeMY”,
„pograMY”? - dopytywałam się niecierpliwie.
- Samotne serca –
odpowiedziała z teatralnym westchnieniem i uśmiechnęła się. -
Muszę lecieć na trening z Charmah, na razie.
- Pa..
Sprawdziłam lodówkę.
Nie znalazłam tam nic interesującego, więc zrobiłam sobie kanapkę
i zjadłam ją w salonie na kanapie, owinięta w mięciutki kocyk.
Telewizor ryknął, gdy przerwali film, by nadać reklamy. Zmęczona
moimi dotychczasowymi osiągnięciami rozłożyłam się na
poduszkach. Nie miałam ochoty na robienie czegokolwiek. Wolny dzień
należy się każdemu...
*
Friday przerzuciła kupę
siana do żłobu w boksie Leviathana i pogłaskała konia po
pyszczku. Zadowolony siwek trącił ją chrapami i przytulił się.
- Jesteś niemożliwie
uroczy – powiedziała, wyjmując z kieszeni cukierka.
Na pożegnanie poklepała
go po szyi i wyszła na korytarz zamykając drzwi. Zaraz potem
usłyszała szybkie kroki – rozanielona Valentine wbiegła do
stajni i nagle zatrzymała się, widząc, że nie jest sama. Fri
uśmiechnęła się, krzyżując ręce. Zauważyła różową
kartkę z dłoniach koleżanki.
- Pochwal się co tam
masz – powiedziała miłym tonem.
- Nieee, chyba nie.
Brunetka zmierzyła ją
spojrzeniem znaczącym tyle co „no mów, nie mam całego
dnia” i oparła się o ścianę. Val po chwili wahania doskoczyła
do niej i podała walentynkową kartkę z dwuwersowym, autorskim
wierszykiem i podpisem.
- Feliks ci to dał? No
proszę...
Radośnie pisnęła i
uciekła, zabierając swój prezent. Fri wywróciła
oczami i westchnęła odwracając się do Leviathana.
Tymczasem Megan przejęła
dowództwo w domowym zaciszu i wymachując drewnianą chochlą
rozdzielała zadania. Wysłała Aidena i Nikolasa na zakupy, a resztę
zagoniła do sprzątania i dekorowania domu lub do stajni, gdzie
mieli zająć się końmi. Później wraz ze Sky, która
wróciła ze szkoły zajęła się wycinaniem serduszek.
Ruska przerzucała kolejne
kanały, cichutko nasłuchując co dzieje się za oparciem kanapy.
Kiedy otworzyły się drzwi wejściowe i stanęła w nich Friday, Meg
od razu wymierzyła w nią łyżką.
- Zajmiesz się
pieczeniem babeczek, kochanie – powiedziała głosem nie znoszącym
sprzeciwu, jednak na brunetce nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Zdjęła kurtkę, buty i udała się do salonu bez słowa.
- Komuś nie dopisuje
humorek - syknęła za nią Megan.
Fri usiadła na fotelu, a
Rus przyjrzała się jej badawczo.
- Co jest? - zapytała.
- Chyba też potrzebuję
kocyka – powiedziała smutno.
- Ojej... Chodź,
podzielę się – rozłożyła ręce, chcąc przytulić
przyjaciółkę, ale ona udała się do komody i wyjęła
najgrubszy koc, jaki zdołała znaleźć, po czym wróciła na
swój fotel. - Czemu ci smutno? - zapytała.
- Nie jest mi smutno –
prychnęła, nie spuszczając oczu z ekranu, chociaż najnowszy
odcinek Mentalisty w ogóle jej nie interesował.
- Jesteś zła na coś?
Lub na kogoś? Powiedź kogo, dopadniemy gnoja.
- Ruska, daj sobie
spokój. Nie jest mi smutno i nie jestem zła. Jestem zmęczona
po treningu i tyle.
- Okey, okey...
Chciałam pomóc....
Godzinę później w
domu zrobiło się jeszcze głośniej przez przywiezione zakupy i
włączone na cały regulator radio. Even postanowił pobawić się w
DJ'a zmieniając stację co kilka sekund i bez przerwy dłubiąc przy
pokrętle głośności.
- Zaraz go zabiję –
wycedziła Fri, niebezpiecznie mierząc wzrokiem szatyna, który
napotkawszy to spojrzenie nieco się wystraszył. Zaprzestał
wszelkiego didżejowania, pogłaskał radio i w ułamku sekundy
wybiegł poza pole rażenia.
Krótko po tym
stwierdziła, że woli siedzieć u siebie i zejdzie dopiero na
kolację. Chociaż i tak niczego nie obiecuje. Natomiast Ruska
dopiero o 15:30 zdecydowała się na pożegnanie z kanapą. Na krótko
wyszła do stajni, by przywitać się z końmi i trochę pomarudzić
na brak treningów. Kiedy wróciła do domu uznała, że
już czas na odzianie się stosownie do okazji, toteż rączo
pobieżyła do swojego pokoju w poszukiwaniu odpowiedniej kreacji na
wieczór.
Vienne uniosła pokrywę
garnka i przyjrzała się gulaszowi.
- To powinno tak
wyglądać? - zapytała Emilie, zerkająca jej przez ramie.
- Właściwie... nie
wiem... Spróbuj! - Podała koleżance łyżkę.
- Żartujesz?!
Przetestujmy to na kimś innym... - Dyskretnie powiodła wzrokiem po
osobach szykujących stół. - Dajmy to Kyle'owi...
Vi pospiesznie nałożyła
trochę na talerzyk i dołączyła do niego widelec. Zawołały
chłopaka, który nie pytając o powód przedpremiery
nowego dania, natychmiast zabrał się do jedzenia. Dziewczyny
przyglądały mu się w skupieniu, co w końcu zauważył i z pełnymi
ustami zapytał „no co?”.
- Nic, nic. Jedź
sobie...
Zachichotały i wygoniły
go ze swojego terytorium. Pół godziny później wrócił
Ray, który po drodze sprowadził Avery'ego ze stajni. Jako, że
kolacja była już prawie gotowa, obydwoje zostali na dole by zająć
sobie miejsca przy stole. , jednak nie widząc Ruski, Rayan
zdecydował się pójść na górę i przy okazji
zostawić swoje rzeczy. Kiedy wszedł do pokoju zauważył zapalone
światło w łazience, więc tylko zapukał, mówiąc, że już
wrócił. Położył torbę pod szafą i rzucił się na łóżko
z ciężkim westchnięciem. To był ciężki dzień.
Wtedy zadzwonił jej
telefon. Wiedząc, że i tak go nie usłyszy, przez lejącą się z
prysznica wodę, podniósł komórkę z szafki nocnej i
zerknął na wyświetlacz. Nieznany numer...
- Halo? - mruknął od
niechcenia.
Przez dłuższą chwilę
nikt się nie odzywał. Ray przez chwilę rozważał rozłączenie
się, ale wówczas jakiś słaby, kobiecy głos przywitał się
z nim uprzejmym „Dobry wieczór”.
- Przepraszam, że
przeszkadzam... Czy to numer pani Livii Bonnet...? - kontynuowała.
- Teraz już Livii
Stark, o co chodzi? Mam coś przekazać?
- Ale... kim pan jest?
- Jej mężem, proszę
powiedzieć o co chodzi.
- Oh, no dobrze.
Nazywam się Rosemarie Flynn, proszę jej powiedzieć, żeby
oddzwoniła do mnie na ten numer. To bardzo ważne, chodzi o jej
córkę . Musimy porozmawiać jak najszybciej.
Zanim zdążył zapytać
co Sky zrobiła tym razem, kobieta odłożyła słuchawkę. Ray
rzucił telefon gdzieś w nogi łóżka i na chwilę przymknął
oczy. Kiedy otworzył je ponownie zauważył Ruskę w czarnej
sukience, dobierającą kolczyki i mimowolnie się uśmiechnął.
- Cześć, księżniczko.
- Przepraszam, ale nie
mogę odwzajemnić się „księciem”. Wyglądasz bardziej jak
bezdomny. - Wytknęła język.
- Dzwoniła jakaś baba
i mówiła, że musi z tobą pilnie porozmawiać o twojej
córce... - odparł, ignorując komentarz.
- Jak coś nabroi to
jest moja córka, tak? - Uniosła brew, nie odrywając wzroku
od zawartości szkatułki.
- Tak powiedziała.
Twoja. Tylko cytuję.
- No dobrze, ale kim
jest ta „baba”?
- Eee... Rosalie? Nie,
nie – Rosemarie Flynn.
Ruska zastygła w
bezruchu, zauważył to i zainteresował się jej dziwną reakcją.
Niespokojnie drgnęła i bardzo powoli złapała się komody.
- Rus? Co jest? -
Podniósł się na łokciu i popatrzył na nią z
niepewnością.
Zerknęła na niego, siląc
się na uśmiech.
- Nic. Zrób coś
ze sobą, ja zejdę już na dół...
Widząc jej bladą twarz
nie zgodził się, podszedł do niej i złapał za rękę.
- Co się dzieje? Kim
jest ta Rosemarie?
- Nie ważne, nie wiem,
pewnie jakaś nawiedzona matka ze szkoły Sky czy ktoś taki.
Unikała jego spojrzenia,
co jeszcze bardziej umocniło go w przekonaniu, że coś jest nie
tak. Cicho westchnął i przytulił ją.
- Powiedź mi co się
dzieje...
Kiedy ponownie na nią
popatrzył zdał sobie sprawę, że z trudem powstrzymuje łzy. W
końcu nie wytrzymała i pozwoliła im spływać po policzkach.
- Przepraszam, nie
powiedziałam ci... Przepraszam... - mówiła cicho, ledwo
wypowiadając kolejne słowa.
- Ale o czym, Rus?
Zaczynasz mnie przerażać, co się stało?
Wcale nie chciała o
niczym mówić, ale chyba nie miała innego wyjścia. Zauważył
to wahanie i pogłaskał ją po policzku, by dodać jej otuchy.
- Obiecaj, że nie
będziesz zły, nie możesz być...
- Obiecuję –
powiedział szybko. - Chcę pomóc.
- Wcale nie chodziło o
Sky... - odparła ostrożnie.
- Jak to? Co masz na
myśli...
- Wiesz co mam na
myśli, nie każ mi mówić o wszystkim tak dosłownie...
Popatrzył na nią z
dziwnym uczuciem. Przez chwilę analizował jej słowa i wszystkie
dane jakie posiadał. W końcu odważył się przedstawić wynik
swoich przemyśleń.
- Masz córkę...
Córkę o której nie miałem pojęcia? Jak? Kiedy? No
i... nie zamierzałaś mi o tym powiedzieć, prawda? Gdyby nie to,
że odebrałem ten telefon, nigdy bym się nie dowiedział...
Opuściła wzrok i nerwowo
miętosiła w dłoniach rąbek sukienki. Z jednej strony nie czuła
się dobrze rozmawiając o tym, ale z drugiej... w końcu się
dowiedział. Nie było już tajemnicy.
- Rus... Nie jestem
zły, ale muszę się dowiedzieć więcej. Dlaczego ona do ciebie
dzwoniła?
- Nie wiem... Boję
się...
Przyciągnął ją do
siebie i przytulił.
- Będzie dobrze –
szepnął. - Musisz do niej oddzwonić. Kim ona jest? W sensie...
kim jest dla niej?
- Rosemarie jest jej
mamą – powiedziała z delikatnym uśmiechem. - Została nią
prawie pięć lat temu...
- Pięć lat?... -
Zamyślił się na chwilę, a ona w ciszy czekała na jego reakcję.
- Pięć lat temu byliśmy razem. W Los Angeles.
- No tak... A potem
każdy poszedł w swoją stronę.
- No dobra, zapytam
wprost... Ona jest NASZĄ córką?
Pokiwała głową, patrząc
na czubki swoich butów. Nie wiedział co powinien o tym
myśleć. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, odbierając
jakiś głupi telefon. Szybko jednak stwierdził, że nie może
tracić głowy.
- Musisz do niej
zadzwonić.
- Nie wiem dlaczego
chce ze mną rozmawiać, nie wiem czy ja chcę wiedzieć
cokolwiek...
- Rusi, no dalej.
Chcesz wiedzieć.
Po krótkiej chwili
zabrała telefon z łóżka, stanęła przy oknie i znalazła
numer w spisie połączeń. Zawahała się tuz przed naciśnięciem
zielonej słuchawki, ale wkrótce zrobiła to i z napięciem
wsłuchiwała się w głośne pikanie.
- Cieszę się, że
dzwonisz – powiedział słaby głos w słuchawce. - Musimy
koniecznie porozmawiać. Czy jesteś teraz w Stanach?
- Nie, przeprowadziłam
się... Rosemarie, nigdy nie próbowałaś się ze mną
skontaktować...'
- To chyba nie jest
rozmowa na telefon, ale w takim wypadku, nie mam wyjścia.
- Jakim wypadku?...
- Nie chcę żeby Remy
trafiła do domu dziecka albo została zabrana przez obcych ludzi...
- odparła z trudem.
- Nazwałaś ją
Remy...? - Uśmiechnęła się.
- Ona wie o tobie.
Powiedziałam jej wszystko.
- Ale...
- Posłuchaj... jestem
w szpitalu w Bostonie, ale lekarze i tak nie mogą już nic dla mnie
zrobić. Mój mąż zginął w wypadku dwa lata temu, a nie
mamy rodziny, która mogłaby się zaopiekować małą.
Pomyślałam o tobie. Minęło dużo czasu...
- Nie wiem co
powiedzieć... Strasznie mi przykro, na pewno nie ma już nic co
mogłoby ci pomóc?...
- Kochanie, nie
wynaleziono lekarstwa na raka. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale
musisz zdecydować szybko. Remy jest teraz z kimś z pracowników,
ale nie mogą się nią zajmować wiecznie.
- Kiedy mam oddzwonić?
- Jak najszybciej, ale
proszę... przemyśl to. To dla mnie bardzo ważne. Dla niej też.
- Jutro. Dostaniesz
odpowiedź jutro.
- Wyślę ci jej
zdjęcie, może pomoże ci w podjęciu decyzji. Czekam na twój
telefon, dobranoc.
- Dobranoc...
Rosemarie rozłączyła
się, a Ruska oszołomiona wiadomościami usiadła na podłodze pod
ścianą. Ray usadowił się obok i przytulił ją.
- Chcę żebym... żebym
się nią zaopiekowała. Rosemarie jest chora...
Wtedy przyszedł sms.
Zerknęła na ekran i widniejące tam zdjęcie uśmiechniętej
czterolatki.
- Co o tym myślisz?...
- zapytała nieśmiało.
- Szczerze? Nie mam
pojęcia, ale chyba powinniśmy wziąć się w garść i zająć się
nią...
- Nie ma nikogo oprócz
Rosemarie. Może lubi konie?...
- Jestem pewien. -
Pocałował ją.
- Może zadzwonię już
teraz? Żeby się nie martwiła?
Pokiwał głową.
Kobieta po drugiej stronie
słuchawki odetchnęła z wyraźną ulgą.
- Powiem komu trzeba,
dowiecie się kiedy możecie ją zobaczyć. Dziękuję, że
zgodziliście się nią zająć. To dla nas dużo znaczy.
Tego wieczoru musieli
jeszcze odbyć długą, szczerą rozmowę. O zejściu na walentynkową
kolację nie było mowy.
*
Friday w końcu
zdecydowała się zejść na dół. Stanęła w progu jadalni i
omiotła spojrzeniem kilkuosobowy tłumek, siedzący przy stole z
czerwonym obrusem obsypanym małymi serduszkami wyciętymi z
kolorowego papieru. Avery poklepał miejsce obok siebie, więc
podeszła tam i usiała, wcale jeszcze nie będąc przekonaną, że
powinna tam być.
- Rozchmurz się,
słoneczko – powiedział Av, nakładając jej na talerz trochę
gulaszu. - Musisz spróbować, nasze śliczne kuchareczki
długo nad tym pracowały. - Uśmiechnął się do Vienne i Em,
który natychmiast oblały się rumieńcem.
- A mogłam zostać w
swoim pokoju...
- Nie, nie mogłaś,
zrobilibyśmy szturm i wyciągnęli cię stamtąd siłą. No już,
parę razy w roku możesz się trochę uspołecznić.
- Wsuwajcie szybko, bo
chcemy podać deser! - ponagliła towarzystwo Megan.
Stwierdzili, że deser
jest najważniejszą częścią, więc solidnie przyłożyli się do
prośby Meg. Po kilku minutach na talerzach i na stole było już
pusto. Val i Feliks udali się do kuchni, by przynieść pucharki ze
świeżymi owocami i bitą śmietaną obsypaną czekoladowymi
wiórkami.
Kiedy skończyli,
najzwyczajniej w świecie rozeszli się by pogadać z przyjaciółmi,
pooglądać telewizję lub pograć w karty. Friday siedziała na
swoim fotelu z lampką wina, przysłuchując się licznych historii
Anity o jej nieudanych związkach. Po raz kolejny tego wieczoru
sięgnęła po butelkę z czerwonym trunkiem i dolała sobie do
kieliszka. Pięć minut później zdecydowała, że nie
wytrzyma w tym towarzystwie ani sekundy później i zabierając
resztki wina udała się w kierunku schodów. Ktoś złapał ja
za ramię, więc odwróciła się z zamiarem wymierzenia
mocnego ciosu, jednak powstrzymała się, widząc Avery'ego. Chłopak
popatrzył na nią z politowaniem i skrzyżował ręce.
- Ładnie to tak? Ile
wypiłaś, koleżanko?
- Nie twój
interes – mruknęła, kontynuując podróż do swojego
pokoju.
- Odprowadzę cię, bo
mi się jeszcze zgubisz...
W tym momencie popchnęła
go na ścianę.
- Przestań to
robić!... - warknęła, a potem nagle zamilkła, uświadamiając
sobie, że nie powinna tak reagować. - Przepraszam... - dodała
cicho i resztę drogi pokonała biegiem.
Avery odprowadził ją
wzrokiem, a później wziął głęboki oddech i udał się do
jej pokoju. Zapukał, ale nie odpowiedziała, więc wszedł do
środka. Zagrzebała się w kilku kocach na łóżku i
przytulając się do wielkiego miśka oglądała reklamy w telewizji.
Uśmiechnął się i położył obok.
- Na osiemnastym kanale
lecą Power Rengers – oznajmił.
- Wolę to.
Głośno westchnął i
pokiwał głową patrząc na ekran.
- Ci ludzie zachowują
się jakby parzenie herbaty było najlepszą rzeczą jaką
kiedykolwiek robili... - odparł po chwili.
- Może tak jest.
- Ta, wychodzi na to,
że każdy może być szczęśliwy. Trzeba tylko pobiec do kuchni,
nastawić wodę i tak dalej... Potem możesz być z siebie dumna.
- To ma jakiś drugie
dno czy przyszedłeś marudzić o herbacie?
- Nie, patrz, zaczęła
się reklama proszku do prania. To też ciekawy temat do dyskusji.
Wywróciła oczami i
gniewnie rzuciła go miśkiem. Znalazł mniejszą poduszkę i nie
pozostał jej dłużny. Chcą poprawić jej humor wykorzystał jej
słabość i zaczął ją łaskotać. Natychmiast wybuchnęła
śmiechem, próbowała się wyrwać, ale to nie było takie
proste. W końcu nie miała już sił i chichotała machając na
oślep rękoma.
- No już, już! -
krzyknęła ze śmiechem. - Proszek i herbata są super!
- No. Zapamiętaj to
sobie. - Uśmiechnął się, złażąc z niej.
Po chwili ciszy obydwoje
parsknęli, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Friday podniosła się
na łokciu, chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnowała i opadła na
porozrzucane na kołdrze poduszki. Zauważył to, więc sam nieco się
podniósł i popatrzył na nią pytająco.
- Nic... - powiedziała,
gapiąc się w sufit.
- Czemu masz dziś taki
parszywy humor? Ktoś umarł?
- To nie to...
- Więc...co?
- Nieważne...
Westchnął.
- Typowa z ciebie
babka, Fri.
- Tiaaa, właśnie.
Głosy w telewizorze
zamilkły w tym samym momencie, w którym zgasiło się
światło.
- Prąd... Nadal boisz
się ciemności? – zapytał Avery, odnajdując dłoń Friday. Objął
ją ramieniem.
Dziewczyna kierowana
czymś, czego nie rozumiała zbliżyła się do niego i pocałowała
go. Poczuła się cudownie, ale trwało to jedynie kilka sekund,
później jak grom z jasnego nieba spadł na nią strach i
zawstydzenie, włączyły się lampy, a ona przestraszona odskoczyła
i pobiegła do drzwi.
Av na pewno się tego nie
spodziewał. Instynktownie rzucił się za nią i złapał tuż przy
wyjściu. Popatrzył jej w oczy, wyglądała jakby zaraz miała się
rozpłakać i nie musiał długo czekać, bo pierwsze łzy spłynęły
po jej czerwonych policzkach już po sekundzie.
- Przepraszam, nie
powinnam – wydukała, wciskając się w kąt.
- Hej... - szepnął
uspokajająco i delikatnie wytarł jej twarz.
Zmniejszył dzielący ich
dystans o kilka kolejnych centymetrów, założył kilka
czarnych kosmyków za ucho dziewczyny, odsłaniając jej oczy.
- Powinnaś, kochanie –
dodał, lekko się uśmiechając.
Popatrzyła na niego z
zaskoczeniem, ale zanim zdążyła zapytać o cokolwiek, czy wyjaśnić
to, co zrobiła, złożył na jej ustach pocałunek. Objął ją,
przyciągając do siebie, a potem ostrożnie musnął jej policzek.
- To cholernie świetne
uczucie móc cię w końcu pocałować – wyznał, szepcząc
jej do ucha. Uśmiechnęła się, opuszczając wzrok.
- Bałam się, że
wszystko zepsuję...
- Ja też – odparł
ze śmiechem. - Kocham cię... – dodał już poważniej.
Spotkała jego wzrok i
wiedziała, że już wszystko będzie dobrze. Przytuliła się do
niego z całej siły.
- Ja ciebie też.
Takie słodkie! *U*
OdpowiedzUsuńA Milka lubi słodkie rzeczy! :D
Tylko.. MILANDRES!!!
Wiesz.., że mam to imię tylko dlatego, że pewna Patrycja kazała mi mieć tak na pełne imię :P
GRRRRRRRRR!
Friday i ten A... coś tam <3 !!!!! Nawet nie wiem który to ale spoko :D
A ja wiedziałam kto to Remy! Buahahahahha! :D
Ale Ray'a jakoś nadal nie lubię. Dziwny gość :D
Wiesz, że mi PNŚ popsuło walentynki ale mogę powiedzieć, że chociaz na koniec dnia ale tymi je poprawiłaś!
SUPERRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR!
<3 <3 <3
MM
Czemu nie lubisz Ray'a... Raz mówiłaś, że chyba jednak jest spoko, a teraz znowu... ;P ;D
Usuń"A... coś tam" jest rozbrajające ;D Sprawdź sobie, kochana, w załodze i zapisz w notatniczku imię, co Ty na to? ;D
Strasznie dziękuję za tak miłe słowa, pogryzłam długopis, tak się martwiłam co o tym sądzisz! ;D
Dzięki, dzięki, dzięki! :*