Imiona koni: Winter Rose & Malibu Rose
Trener: Valentine
Dyscyplina: powożenie
Miejsce: okolice stajni
Wystąpili: Ruska, Fri
Valentine
miała wspaniały humor, ponieważ w końcu przyszły uprzęże dla
naszych fryziątek. Wiedziałam, że prędzej czy później
dopadnie mnie i każe pomagać zaprzęgać klacze. Nie miałam nawet
po co walczyć. Wynik był oczywisty. Znalazła mnie w kuchni, kiedy
w spokoju popijałam malinową herbatkę w towarzystwie zaczytanej w
jakiejś książce Friday.
- Rusi! Zbieraj się!
Ja
i Fri wymieniłyśmy spojrzenia. Musiało do tego dojść, więc bez
słowa sprzeciwu odstawiłam kubek do zlewu i podążyłam za
rozradowaną dziewczyną w stronę holu. Założyłyśmy na siebie
mnóstwo ciepłych ubrań i wyszłyśmy z domu, kierując się
do stajni. Winter i Malibu stały obok siebie w boksach i ewidentnie
trzeba je było przeczyścić. Feliks, na prośbę Val, przyniósł
dwa zestawy szczotek i zabrałyśmy się do pracy. Zgłosiłam się
na ochotnika do zajęcia się tą bardziej zadziorną siostrą.
Uwielbiałam ją głównie dlatego, że przypominała mi
swojego ojca. Ale nie tylko – była również urocza. Na swój
sposób. Musiałam się uwijać jak najszybciej się dało, ale
klacz i tak była zła. Natomiast Malibu stała grzecznie bez uwiązu
i pozwalała się szczotkować.
- Skończyłam – powiedziałam
od niechcenia, cofając rękę, zanim kara zatopiła w niej zęby.
- No ja już prawie...
Minutę
później założyłyśmy im nowiuteńkie ogłowia i
wyprowadziłyśmy na korytarz. Trzymałam obydwa rumaki za wodze,
podczas gdy Valentine starała się uporać z chomątem i resztą
specjalistycznego sprzętu. Dawno tego nie robiła i kilka razy
zwątpiłam w jej umiejętności, ale po kilku minutach w końcu dała
radę i wystarczyło przypiąć koniska do bryczki. Feliks, który
cały czas kręcił się w pobliżu, usłużnie wyprowadził pojazd z
garażu i ustawił przed stajnią.
Kiedy
zaprowadziłyśmy tam klacze, zebrał się tez mały tłumek
podziwiający dwie śliczne fryzice. Tak jak Malibu dała się bez
problemu zainstalować, tak Winter miała drobne zastrzeżenia. Dała
się jednak przekupić za marchewkę.
Sprawdziłyśmy
czy wszystko zostało pozapinane tak jak trzeba i po „chyba jest
ok” Valentine, wsiadłyśmy do bryczki.
Dziewczyna
wzięła w dłonie lejce i delikatnie pacnęła nimi w zady rumaków,
jednocześnie cmokając. Ruszyłyśmy żwawym stępem, obserwując
reakcje koni, który chodziły w zaprzęgu po raz pierwszy od
jakiegoś czasu. Musiałyśmy je przygotować na kuligi...chociaż na
razie nie było ani grama śniegu w okolicy.
Winter
uspokoiła się i nawet nie próbowała rozwalić swojej nowej
uprzęży, co było sporym sukcesem. Malibu cierpliwie znosiła
humory siostry i nawet nie drgnęła, gdy tamta szturchała ją
nosem. W końcu przestała i skupiła się na drodze.
Było
koło trzynastej. Jeśli chodzi o temperaturę, to nie było źle. A
jeśli ja mówię, że nie jest źle, to znaczy, że serio jest
całkiem ciepło. Jak na aktualną porę roku, rzecz jasna.
- Kiedy spadnie śnieg... -
jęknęła smutno Val.
- Ja już nie chcę żadnego
zimnego śniegu – burknęłam, chowając dłonie do kieszeni
kurtki. - Czekam na wiosnę.
Wywróciła
oczami i wygodnie ułożyła się na wyściełanej czymś miękkim
ławeczce. Oddaliłyśmy się już od domu o jakiś kilometr, kiedy
w końcu wjechałyśmy do lasu. Val znalazła idealną ścieżkę.
Obydwa koniska chętnie szły przed siebie i nie było z nimi żadnych
problemów. Postanowiłyśmy ruszyć kłusem. Stuknięte
lejcami natychmiast przeszły do szybszego chodu, co jakiś czas
parskając.
- No – powiedziała
usatysfakcjonowana Valentine. - To był dobry pomysł.
- A jakże – odparłam.
- Mogłabym tak jeździć caaały
dzień... Ale muszę jeszcze ruszyć Only. Dasz wiarę, że jeśli
nie pochodzi pod siodłem przez choćby jeden dzień, to kompletnie
jej odbija?
- Tak, jakoś potrafię to sobie
wyobrazić...
Dalej
milczałyśmy, rozkoszując się przejażdżką. To było naprawdę
fajne; konie, miękkie siedzisko, odgłosy trzeszczącego powozu i
ciepłe promienie słońca na twarzy. Nie miałam powodów do
narzekania. Tym bardziej, że nasze karuski spisywały się na medal.
- Rus?
- Hm?
- Już nic, nie ważne... -
westchnęła, a ja w myślach policzyłam do trzech.
- No mów!
- Nieee... zresztą i tak nie
jesteś autorytetem w tej... dziedzinie...
Poddałam
się i skrzyżowałam ręce, starając się wyglądać jak najmniej
zainteresowaną tematem osobę na świecie. Chyba się udało.
Jechałyśmy sobie po drogach, po których bryczka mogła się
poruszać w miarę łatwo. Kręciłyśmy się tak dość długo.
Konie co jakiś czas mogły kłusować, z czego bardzo się cieszyły.
Były grzeczne i reagowały na dziwne komendy wydawane przez Val.
Uważnie nasłuchiwały poleceń i natychmiast wykonywały to, o co
poprosiła je panna z burza zielonych włosów.
- Jak poszło im na zawodach? -
zapytałam, przerywając ciszę.
- Jako zaprzęg nie miały
konkurencji, a w jednokonnych tak sobie.
Pokiwałam
głową.
- Winter jest ciężka, kiedy
chodzi sama. Trudno się z nią porozumieć.. - Popatrzyła na
klacz, o której mówiła. - Ale jest w tym dobra. Może
nawet lepsza niż Malibu.
- Moja ulubienica.
- Tak, no ona też cię toleruje.
Rozmowa
szybko się urwała, gdy konie nagle zatrzymały się przed sporą
gałęzią. Wyszłyśmy i przesunęłyśmy ją na bok wspólnymi
siłami. Mogłyśmy jechać dalej... Szybko pojawiłyśmy się na
łące i Val stwierdziła, że to świetna okazja by poćwiczyć
slalomy między wolno rosnącymi drzewami. Przystałam na to.
Koniska
chętnie zagalopowały. Na rzecz rozgrzewki poświęciliśmy
okrążenie w tymże chodzie, a potem skierowaliśmy się w stronę
naszych „przeszkód”, pomiędzy którymi miałyśmy
się pokręcić. Klaczki wiedziały o co chodzi. Val sterowała nimi,
a mi kazała balansować, co w gruncie rzeczy było ciekawą robotą.
Fryziątka okazały się być wyjątkowo zwinne i pełne wigoru.
- Dobre koniska! - ucieszyła się
Valentine, gdy skończyliśmy.
Pojechałyśmy
ten slalom po raz drugi, a potem trzeci – szybciej niż poprzednio,
ćwicząc zwinność. Klaczki poradziły sobie śpiewająco.
- Normalnie jestem z nich dumna!
Dobrze mieć takie wyszkolone rumaki! - powiedziała ze śmiechem.
Przyjechały
do nas całkiem niedawno, ale wcześniej najwyraźniej zajmował się
nimi trener z talentem. Zwolniłyśmy do kłusa i ruszyłyśmy w
drogę powrotną. Były już zmęczone, więc tym chodem poruszaliśmy
się tylko chwilę – tak dla rozluźnienia.
- Prrrrr...
Obydwie
posłusznie zwolniły do stępa, a na twarzy Valentine po raz kolejny
wykwitł promienny uśmiech.
- Tak to ja mogę pracować!
- Oczywiście. Byle się nie
zmęczyć... - Wytknęłam język i uchroniłam się przed
przewidywanym ciosem, który jednak nie nadszedł.
Konie
szły jeszcze grzeczniej. Nie trzeba było ich popędzać, ani
hamować. Poruszały się ładnym, żwawym stępem i słuchały
poleceń. Kiedy miały skręcać w lewo – skręcały, jak w prawo –
to w prawo, jak stać – to się zatrzymywały.
Wjechałyśmy
sobie dostojnie na główną drogę, która z terenów
wracaliśmy do stajni. Minutę później, no może dwie,
byłyśmy już na podwórku. Val wstrzymała rącze rumaki i
wysiadła, od razu zabierając się do klepania i głaskania. Poszłam
w jej ślady.
Szybko
uwolniłyśmy je z tego całego sprzętu i odprowadziłyśmy do
boksów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz